Fryzura Kempy a sprawa polska. Historia jednego wpisu
Burza po wpisie Radka Sikorskiego i dyskusja o fryzurze europosłanki Kempy toczy się już drugi dzień. Nie tylko nie zwalnia, ale przybiera na sile. Jak zwykle plemiona rzuciły się sobie do gardeł. Wyszukiwarki grzeją się do czerwoności, trwa przeczesywanie archiwów w poszukiwaniu większego świństwa, którym ktoś kogoś przed laty obdarował. Za twittem Sikorskiego do wojny na słowa wracają mordy zdradzieckie, hołota, ZOMO i słynne J***Ć **S.
Fryzura Kempy a sprawa polska. Historia jednego wpisu.
Burza po wpisie Radka Sikorskiego i dyskusja o fryzurze europosłanki Kempy toczy się już drugi dzień. Nie tylko nie zwalnia, ale przybiera na sile. Jak zwykle plemiona rzuciły się sobie do gardeł. Wyszukiwarki grzeją się do czerwoności, trwa przeczesywanie archiwów w poszukiwaniu większego świństwa, którym ktoś kogoś przed laty obdarował. Za twittem Sikorskiego do wojny na słowa wracają mordy zdradzieckie, hołota, ZOMO i słynne J***Ć **S.
Rozgorączkowana publiczność na chwilę zapomina o Brukseli, kłamiącym premierze, negocjacjach, potężnych a przechodzących nam koło nosa pieniądzach. Tymczasem w tych dniach waży się los całego pokolenia Polaków, z jednej strony karmionych wizją Unii w której nie wolno jeść mięsa (3 dzień Kurwizja emituje materiał pana Węża o tym, jak to unijni urzędnicy zmuszą nas za chwilę do przejścia na wegetarianizm), z drugiej przerażonych utratą czegoś, co zdaje się być naturalne i niezmienne - Europy bez granic.
Mateusz Morawiecki dostał w Strasburgu potężny łomot. Podobnego może się spodziewać dziś w Brukseli, choć nie będzie to chłosta publiczna. Transmisji z obrad szczytu nie będzie, ponoć nie będzie on nawet protokołowany. Ale co innego mnie frapuje.
Kiedy blisko 20 lat temu Leszek Miller negocjował w Kopenhadze warunki naszego wejścia do Unii, nie bał się powiedzieć przywódcom europejskim, że ma partnera koalicyjnego, który bez konkretnych ustaleń w kwestii rolnictwa zerwie rozmowy, wyjedzie, a w kraju najpewniej wyjdzie z koalicji. Czy to ze sprytu, kalkulacji czy przypływu szczerości, ówczesny premier wyłożył sprawę jasno.
Dziś sytuacja jest podobna. Mateusz Morawiecki jest zakładnikiem Zbigniewa Ziobry. Ziobro obiera jawnie antyeuropejski kurs licząc, że uciuła na tym punkty umożliwiające samodzielne wejście do przyszłego sejmu. Prawdopodobnie mocno się przeliczy ale na razie antyunijne paliwo jest bardzo użyteczne w gierkach wewnątrz zjednoczonej (jeszcze) prawicy. Za pomocą szantażu trzyma też w szachu Jarosława Kaczyńskiego, który i tak musi przed każdym ważniejszym głosowaniem straszyć albo kupować głosy „miękkich” posłów. Na razie ta ekwilibrystyka się udaje ale nocnym koszmarem Prezesa jest wizja ważnego głosowania które okazuje się przegrane. Morawiecki, szczerze nienawidzący Ziobry (z pełną wzajemnością), jest między młotem a kowadłem. Kasa z Funduszu Odbudowy czeka i się oddala a minister sprawiedliwości nie ustępuje o krok. Bo nikt przecież nie wierzy, że likwidacja Izby Dyscyplinarnej kończy apetyt na wzięcie sądownictwa pod ministerialny but.
Pochłonięci dyskusją o kondycji włosów na głowie pani Kempy nie dostrzegamy wszystkich niuansów tej gry. Niedawno przewinęła się w sieci informacja o rzekomym wykupywaniu przez PiS powierzchni na bilbordach - termin wykupu to wiosna przyszłego roku. To oznacza całkiem serio rozpatrywany wariant wcześniejszych wyborów. Czy Kaczyński wierzy, że ucieczka do przodu to jedyne wyjście? Bardzo prawdopodobne, bo zakładając, że choćby część unijnych pieniędzy, np. zaliczka, trafi do Polski, to ostatni moment, żeby rzucić coś ludziom płacących za chleb dwa razy więcej niż rok temu. Prawdziwy dramat zacznie się, kiedy realnie poszybują w górę ceny energii. Już rosną, a energetyczne tsunami dopiero nas czeka. Bez minimalnej rekompensaty nawet najwierniejszy elektorat odwróci się od Kaczyńskiego. Dla wyborców PiS portfel to coś całkiem realnego, w przeciwieństwie do zawłaszczania sądów, praworządności i protestów kobiet.
Morawiecki ma o czym myśleć. Przykrywki rzucane by odwrócić uwagę przestaną działać, kiedy ludziom zabraknie pieniędzy na przeżycie. Wtedy ani Kurski, ani Karnowscy ani cały aparat pisowskiej propagandy nie pomogą uratować Prezesa przed klęską.
Nawet, jeśli pierwszą ofiarą rzuconą na pożarcie własnym wyborcom miałby być sam premier.